Bitwa pod Strzelcami 1745

W 1740 r. Fryderyk II, król pruski, zapragnął zdobyć bogatą prowincję należącą do sąsiedniej Austrii. Była to jedna z jego pierwszych decyzji po wstąpieniu na tron. Wykorzystał okres wewnętrznych sporów i 16 grudnia wkroczył na Śląsk. Zajął go błyskawicznie – w okresie 2 miesięcy. Panująca w Austrii Maria Teresa zajęta była wojną o sukcesję i zmuszona została do zawarcia pokoju we Wrocławiu w 1742 r.
Cesarstwo Austriackie wkrótce zapragnęło jednak odzyskać utracone podczas poprzedniej wojny ziemie. Na teren Górnego Śląska wyruszyły oddziały węgierskie, które miały przy współudziale miejscowej ludności zająć najważniejsze miasta.
Powstanie
Mało znany incydent z czasów II wojny śląskiej nazywany jest „insurekcją węgierską”. Nie było to jednak powstanie, jakie znamy z kart najnowszej historii. Była to raczej akcja miejscowej ludności, która aktywnie wspierała wojska austriackie. Cieszący się przez wieki dużą autonomią Ślązacy dostali się nagle pod twarde panowanie Prus, które szybko znienawidzili. Wszelkimi sposobami wspierali więc Austriaków, dostarczając im zaopatrzenia, pomagając ich szpiegom i otwierając bramy miast.
Nazwa wzięła się od rzuconych tutaj oddziałów węgierskich i wynikła prawdopodobnie z niechęci określenia insurekcji „śląską” czy wręcz „polską”.
Duże garnizony pruskie zajmowały takie miasta jak Opole, Racibórz i Koźle. Zagrażało im ogromne niebezpieczeństwo odcięcia przez Węgrów połączeń komunikacyjnych między tymi ośrodkami, odizolowania i w konsekwencji i przejęcia inicjatywy przez oddziały wroga. Hans von Winterfeld, jeden z najsłynniejszych pruskich generałów, dowodził garnizonem raciborskim. By zneutralizować niebezpieczeństwo ze strony Węgrów, opuścił miasto i wyruszył w stronę Koźla, żeby zorientować się w pozycjach przeciwnika i jego zamiarach. Decyzja ta nie okazała się najszczęśliwsza.
Oddziały węgierskie podlegające armii austriackiej błyskawicznie zajęły m.in. Gliwice, Koźle i Strzelce Wielkie. Z późniejszych raportów wynikało, że była to dobrze zorganizowana akcja, przy której współpracowali sami mieszkańcy, niechętni pruskiemu okupantowi. Duży udział w tym sukcesie mieli austriaccy szpiedzy, aktywnie działający na Górnym Śląsku.
Węgierska obrona
W nocy z 10 na 11 kwietnia 1745 r. oddziały von Winterfelda zgromadzone pod Koźlem przekroczyły Odrę i skierowały się w kierunku Ujazdu. Ich plan zakładał wysłanie jednego batalionu w kierunku Strzelec, by odzyskać miasto. Przeszkodziła jednak pogoda padający od wielu dni deszcz spowodował zalanie dróg uniemożliwiające marsz w tym kierunku.
Jednocześnie z Opola wyruszyły 3 szwadrony huzarów i jeden batalion grenadierów dowodzonych przez majora von Herzberga. Ich celem również były Strzelce. Podstawowym warunkiem powodzenia pruskiej akcji było utrzymanie komunikacji i skoordynowanie ataku.
Huzarzy dowodzeni przez hrabiego Hyacintha von Malachowskiego skierowali w tym czasie na Ujazd. W Sławięcicach natknęli się na wrogi oddział zwiadowczy, który został po krótkiej potyczce rozbity. Węgrzy dowiedziawszy się  o nadciągających oddziałach pruskich czym prędzej opuścili Ujazd. Udało im się wycofać, choć przy sporych stratach. W niewolę pruską dostało się 111 żołnierzy i 3 węgierskich oficerów.
Pod Strzelcami sytuacja miała się jednak inaczej. Okopało się tutaj silne ugrupowanie węgierskie dysponujące armatami.  Węgrzy nie zamierzali się wycofywać i stawiło czoła nadciągającym z Opola oddziałom majora von Herzberg. Zanim doszło do starcia oddział maszerujący z Opola musiał przebić się przez Węgrów pod Nakłem. Zaatakowani Prusacy uformowali prostokąt i cały czas się ostrzeliwując, maszerowali w kierunku Strzelec. Zewnętrzną warstwę ruchomej fortyfikacji stanowili grenadierzy, zaś wewnątrz poruszało się 300 chronionych huzarów.
Do bitwy pod Strzelcami doszło 11 kwietnia, kiedy oddziały von Herzberga dotarły niemal do samego miasta. Węgrzy zaatakowali tutaj ze zdwojoną siłą,  na Prusaków spadł grad pocisków armatnich. Kilkanaście armat ustawiono na przedpolach Strzelec  przy trakcie opolskim , kilka na wzniesieniu pod Rożniątowem. Zapewne skończyłoby się to dla nich całkowitą klęską, gdyby nie huzarzy Małachowskiego.
Odgłos kanonady dotarł do nich mimo znacznej odległości od bitwy. Szybkie, konne oddziały skierowały się w tym kierunku i 1,5 kilometra na północny-zachód od Strzelec natknęli się na bitwę już niemal przegraną przez Prusaków. Atakiem  oskrzydlajacym, podzieleni na dwa oddziały huzarzy Malachowskiego zdobyli z marszu armaty na rozniątowski wzgórku. Szybki zaskakujący atak  załamał węgierską obronę, a szarża huzarów z Opola na prawe skrzydło rozcięła oddziały obrońców na dwoje. Zostali pokonani.
Część Węgrów próbowało wycofać się do miasta, co było fatalną decyzją. Natrafili na otaczające Strzelce leśne bagniska, które pochłonęły ponad 100 żołnierzy. To niemal tylu, ile zginęło w samej potyczce – 120 zabitych. Do niewoli dostało się ponadto 250 Węgrów i dwóch wyższych oficerów.
Po stronie pruskiej ofiary były rpównież liczne. Ranny został m.in. pułkownik Hyacinth von Malachowski, dowódca huzarów. Jego rany okazały się na tyle  poważne, że zmarł kilka dni później – 17 kwietnia. Istnieje kilka wersji związanych z rannym pułkowqnikiem Malachowskim Został odpowiednio uhonorowany. W Berlinie do 1945 r. na jednej z kolumn znajdowała się złota inskrypcja: „Gross Strehlitz 1745 Oberst Hyacinth von Malachowski Husaren Regiment Malachowski”.
Zakopane złoto
Mała grupka pokonanych żołnierzy próbowała ukryć się w lasach. Większość szybko wyłapano, lecz dwóch szeregowców i jeden oficer pozostali nieuchwytni, mimo trwających 2 dni poszukiwań. Potem znaleziono w okolicach szymiszowskiego zamku zwłoki oficera i jednego żołnierza. Nie wiadomo, czy zginęli od ran, czy zostali zabici przez towarzysza broni, który miał do tego wyraźny powód. Cała grupa zbiegła bowiem z kasą pułku, zawierającą zaległy żołd. Suma musiała być spora. Kasa mogła zawierać złoto i srebro. Być może, dzięki temu majątkowi, Węgrowi udało się uciec, lecz pewne odkrycie każe sądzić co innego.
W 1909 r. podczas przebudowy szymiszowskiego kościoła jeden z robotników znalazł na wieży lipową deskę. Wyryto na niej szkic terenu – prawdopodobnie okolic zamku. Znajdowały się na niej niezrozumiałe napisy. Jak się później okazało, były one w języku węgierskim i oznaczały „skarb-pieniądze”. Obok strzałki wskazującej na drzewo, narysowano sylwetkę zwierzęcia, prawdopodobnie lisa. Kasa wojska mogła być więc zakopana w lisiej norze. Obok data – 11 IV 1745. Sama deska nie zachowała się do naszych czasów, lecz szkic przerysował i zachował jeden z mieszkańców miejscowości.
Czy węgierski skarb nadal spoczywa zakopany gdzieś w Szymiszowie? To raczej wątpliwe. Od opisywanych wypadków minęło ponad 250 lat. Na terenie wsi przybyło domów i najprawdopodobniej przy budowie któregoś z nich odkryto niespodziewany prezent z przeszłości. Przy takim znalezisku raczej nikt by się nim nie pochwalił, tylko odpowiednio go wykorzystał.
Szkic, jaki mamy do dyspozycji, jest bardzo niedokładny. Nie zamieścimy go jednak ze względu na dobro mieszkańców. Nie chcielibyśmy usłyszeć, że ktoś rozkopuje nocą ogródki i lasy w poszukiwaniu skarbu. Jeżeli skarb zostanie kiedyś odkryty, powinien trafić do lokalnego muzeum, które miejmy nadzieję w końcu powstanie.
Piotr Smykała, Romuald Kubik
W pracy nad artykułem w dużej mierze opieraliśmy się na prywatnej publikacji „Zapomniany Szymiszów” autorstwa Norberta Wacławczyka.